0
dziabulek 21 listopada 2016 19:50
Miesiąc miodowy, każdy zna to hasło. Podobno można na nie otrzymać różne benefity w hotelach czy liniach lotniczych np w postaci upgrade. Tylko dlaczego w nazwie jest miesiąc? Nie udało mi się odszukać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, tym bardziej, że nie znam nikogo kto by akurat na owy miesiąc (30 lub 31 dni wyjechał). Dlatego wraz z narzeczoną, a obecną małżonką postanowiliśmy oprócz "miodowy" wprowadzić w życie również "miesiąc". I tym oto sposobem na długo przed samą uroczystością staliśmy się posiadaczami biletów lotniczych na trasie Warszawa - Sydney; Bangkok-Budapeszt na pokładzie Qatar. Czas wyjazdu miesiąc: 19października do 18 listopada 2016 r.

Dokładny plan podróży to :
1. Katar
2. Australia (Sydney i "okolice")
3. Filipiny (Palawan, Boracay)
4. Kambodża (Siem Reap)
5. Birma (Bagan, Mandalay)
6. Tajlandia (Bangkok i okolice)

Oczywiście przed samym wyjazdem zdawaliśmy sobie sprawę, ze właściwie na każde z tych państw można by poświęcić równo 30 dni podróży i mogłoby nawet nie starczyć. Plan ulegał wielokrotnym modyfikacją (w tym nawet na kilka dni przed pierwszym lotem), ostatecznie udało nam się odszukać w tym wszystkim kompromis między zwiedzaniem, a wypoczynkiem. Będzie tutaj prawie wszystko bo zarówno morza jak i oceany, góry, miasta, wioski, cuda natury i architektury. Z wielu z tych miejsc tak naprawdę można by napisać osobną relację (np Birma której prawie nie ma na forum), ale postanowiłem to wszystko złączyć, bo w końcu to tylko wycinki jednego wyjazdu. Także miłej lektury, zobaczymy czy ktoś poza autorem dotrwa do końca:)

Żadna z prezentowanych w relacji fotografii nie była nigdy poddana jakiemukolwiek retuszowi. Przedstawię również "bohaterów" wyjazdów ponieważ bardziej lubię czytać relację jak wiem kto jest po drugiej stronie ekranu. Postaram się również przekazać rady praktyczne zdobyte w czasie wyjazdu.

Warszawa - Doha
Mimo, że od naszej pierwszej azjatyckiej podróży jesteśmy ogromnymi fanami linii lotniczych Emirates (a zostaliśmy nimi dzięki dwóm upgrade do biznes, na 4 loty) postanowiliśmy ich "zdradzić" na rzecz jednego z większych konkurentów w postaci Qatar Airways. Wszystko dzięki dogodnie rozpisanej przesiadce w postaci 21 godzin w Dosze, w czasie to której linie lotnicze zapewniły nam transfery do miasta, nocleg oraz wyżywienie. Zwiedzanie zapewniliśmy sobie sami:)
Jak to wygląda w praktyce. Otóż jeśli Twoja przesiadka wynosi min 8 godzin , a maksimum 24godz (po drodze nie ma innego połączenia) to wtedy możesz się ubiegać w linii lotniczej o taki pakiet "noclegowy". Najlepiej przed zakupem dowiedzieć się czy Twój bilet mieści się w odpowiednie taryfie i czy taki bonus Ci się należy. ( szczegóły tutaj http://www.qatarairways.com/pl/pl/trans ... ation.page ) . W każdym razie jak już wiesz, że możesz skorzystać z takiej opcji i masz zakupiony bilet, wtedy kontaktujesz się z liniami, podajesz kilka danych takich jak nr paszportu i otrzymujesz potwierdzenie darmowego noclegu (nie ma w nim podanej nazwy hotelu, i trudno się dowiedzieć prędzej jaki to hotel będzie, nam w każdym razie się nie udało).
Ok najpierw pokonujemy trasę do Warszawy pociągiem z Poznania, i mając przesiadkę w postaci 1 minuty na Dworcu Zachodnim nie zdążamy zakupić biletu na odcinek na lotnisko. Tutaj bardzo niemiła pani konduktor planuje wlepić nam mandat (pomimo tego, że bilet chcieliśmy kupić u niej i sami zgłosiliśmy ten fakt). Ostatecznie gdy już jest gotowa nam wypisać mandat kredytowy (nie mam zamiaru płacić na miejscu) odpuszcza i po zawyżonej cenie sprzedaje nam bilety (łącznie 16 zł dla dwóch osób, pewnie doliczyła dopłatę za wypisanie). Także podróż zaczynami od niemiłego akcentu, ale zupełnie nas to nie zraża do niczego. Na lotnisku konsumujemy jeszcze ostatnie polskie danie z jakim zetkniemy się przez najbliższy czas (pierogi) i w drogę " Witaj świecie". Do Dohy dolatujemy bez problemów, lot w układzie siedzeń 2-4-2 niezwykle przyjemny, upgrade nie otrzymujemy, kto wie może trzeba było się "pochwalić" podróżą poślubną, skoro to hasło otwiera tyle drzwi?
Po wylądowaniu szybkie kroki do stanowiska gdzie wydają vouchery na noclegi, pytanie czy hotel w mieście czy na lotnisku i w drogę. Wybieramy oczywiście miasto, bo lądujemy ok północy a wylot do Sydney jest dopiero po 20. Także mamy cały dzień na poznanie miasta na pustyni.

Tak wygląda kupon na noclegi. Jest tam nazwa hotelu oraz przysługująca kasa na jedzenie ok 150 zł na dwie osoby na obiad hotelowy (śniadania + transfer już opłacone). Kupon też stanowi wizę na odprawie paszportowej, póki co mimo zapowiedzi zniesienia jeszcze istnieją (istniały jak my wylądowaliśmy, parę Polaków którzy chcieli wyjść na miasto odesłano).

DSC_0005.JPG



Sam hotel zlokalizowany jest w starej części Dohy, co nam odpowiada. Akurat tym razem nie mieliśmy ambicji podbijać wieżowców, woleliśmy targ. Jeśli zaś chodzi o hotel, który w swojej ofercie transferowej ma Qatar to zadziwia dość słaba jakość tych 4*. Wiem, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ale naprawdę szczerze byliśmy zdziwieni jakie to wpadki zalicza to miejsce. Zresztą opinia 7,0 na bookingu też znikąd się nie wzięła. Jak na hotel 4* to jednak słabo.

Tak wyglądał nasz pokój, naprawdę duży i całkiem przyjemny.

DSC_0003.JPG



DSC_0004.JPG



Tak jak wspomniałem, na Dohę mieliśmy prawie cały dzień. Zwiedziliśmy w tym czasie "starą Dohę" (Al Souq) , port oraz Muzeum Sztuki Islamskiej. Samo miasto bardzo czyste, właściwie pozbawione reklam (jakże miła odmiana po naszych miastach). Targ nie prezentuje jednak sobą nic ciekawego, bardzo dużo chińszczyzny, mało lokalnych wyrobów. Atrakcją z pewnością mogły być liczne stoiska na których sprzedawano papużki. Poza tym problemem jest zapłata w sklepach za małe zakupy (woda coś słodkiego kartą), a wypłata z bankomatu to m.in 50 QAR (ok 50 zł) .

Kilka zdjęć z targu oraz widok na "nową" Dohę.

DSC00012.JPG



DSC00018.JPG



DSC00019.JPG



W następnych częściach zapowiadam ciekawsze fotografie. Jako przedsmak.

DSC_0209888.JPG

@‌maarcin1938‌ nie wiem jakie jest spodziewane tempo wpisów, ale postaram się ukończyć jak najszybciej. Choć chwile to zajmie bo długo cała podróż trwała i sporo się działo:)

Doha wywarła na nas pozytywne wrażenie. Widać, że jest to miasto w które pompowane są spore środki finansowe (kto bogatemu zabroni?). Choć te środki czasem wydają się śmiesznie wydawane. W samej Dosze jest zdecydowanie przerost zatrudnienia w postaci taniej siły roboczej z państw takich jak : Bangladesz czy Filipiny. Np w naszym hotelu było tak niezbędne stanowisko pracy tak "Bell Desk" , tudzież restauracja w której obsługuje zdecydowanie więcej osób aniżeli jest gości. Nie znajdziesz też na jakimkolwiek usługowym stanowisku rdzennego Katarczyka (nam się przynajmniej nie udało). Zapewne wiąże się to z ich wysokim statusem materialnym obywateli, dość szczodrze dotowanym przez państwo. To tak naprawdę spostrzeżenia z kilkunastu godzin pobytu, także trudno o wnikliwe analizy :)
Po dniu pobytu przyszedł czas na lot. Najdłuższy lot w naszej karierze, bo prawie 14 godzin w powietrzu na pokładzie A380. Nie powiem spodziewaliśmy się trudniejszej przeprawy, a nie było wcale tak źle. Co prawda w układzie 3-4-3 skraje miejsce od korytarza zajmował pewien Hiszpan, którego celem było nieporuszenie się z miejsca przez cały lot, i strzelanie focha, za każdym razem (a było ich naprawdę niewiele) kiedy chciało się któreś z nas ruszyć. Teoretycznie powinniśmy mieć sami do siebie pretensje wybierają miejsca przy oknie, jednakże nie mogłem sobie odpuścić obejrzenia Australii z góry. A, że przelot był w północnego-zachodu na południowy - wschód bo do Sydney to widoków było co niemiara. I były one zdecydowanie spektakularne (trudne do oddania przez okno samolotowe).

DSC00025.JPG



Po przylocie na lotnisku witają nas dekorację świąteczne... oraz spore kolejki do oprawy paszportowej. Sama odprawa przebiega sprawnie, można podejść w dwójkę. Zrobią każdemu zdjęcie, zapytają po co i dlaczego? obejrzą formularz, który otrzymuje się w samolocie (zaznaczyliśmy w nim, że mamy leki. Pani zapytała nas jakie, w odpowiedzi otrzymała zgodnie z prawdą,że probiotyk i witaminy). Na tym koniec. Nie było żadnego sprawdzania bagażu, więc teoretycznie (nielegalnie) można było wwieść np zabronione jedzenie (były osoby, które zostały wysłane na dodatkową kontrolę, te już chyba by tego nie wwiozły).

Następnie szybko kupiliśmy karty OPAL i w drogę, zgodnie z poradami z fly4free , które pozwalają zamiast na dojazd z lotniska do miasta wydać po 16 AUD (ok 48 zł) na głowę, zmieścić się w naszym przypadku w niecałych 3 AUD (ok 9 zł)do Central Station gdzie mieścił się nasz hostel (Big Hostel polecamy, bardzo fajna atmosfera, dobre warunki, mają wszystko naprawdę dobrze przemyślane i zorganizowane).
Z Dohy wylatujemy o 21 a na miejscu w hostelu jesteśmy o 21 lokalnego czasu. I bardzo się z tego cieszymy bo pozwala to nam ominąć jetlag. Plan był taki aby w samolocie spać ok 5 godzin, tak aby po przyjeździe do miejsce paść do łóżka wymęczonym. I tak też się stało. Tym samym budzimy się rano ok 8, i zaczynamy nowy dzień. Jakkolwiek brzmi to dla niektórych mało realnie nie mieliśmy najmniejszych śladów jet laga tym samym. Po prostu zaczęliśmy nowy dzień i skończyliśmy wieczorem.
A jak ten dzień wyglądał? zaplanowaliśmy go dość zachowawczo, nie było sensu zakładać ambitnego planu działania, bo nie wiedzieliśmy jakie będzie nasze samopoczucie. Tym bardziej też, że prognozy pogody były średnio optymistyczne i niestety się sprawdziły. Pogoda to niecałe 20 stopni i co jakiś czas lekki deszczyk. No cóż nie z tym kojarzy się nam Australia. Dodatkowo nieszczególnie byliśmy przygotowani na zimno, tzn mieliśmy skromny zestaw ubrań na taką pogodę, ale nie na kilka dni takiej pogody:P
Wracając jednak do pierwszego dnia. Na pieszo wybraliśmy się w stronę symbolu Sydney czyli opery po drodze za Hyde Park, St. Mary's Cathedral , ogród botaniczny no i na koniec wisienka opera oraz Harobur Bridge.

DSC_0007.JPG



DSC_0016.JPG



DSC_0019.JPG



DSC_0032.JPG



DSC_0063.JPG



DSC_0072.JPG



Dla tych którzy chcieliby zobaczyć operę w pełnym słońcu jeszcze będzie okazja w tej relacji. Sama opera i okolice to bardzo łądny i zadbany teren. Choć budynek jest dość mały i aż dziw bierze, że stał się takim symbolem. Dużo większe wrażenie robi Harbour Bridge, wysoko zawieszony nad taflą wody. Swoją drogą po przęsłach mostu można chodzić w zorganizowanych wycieczkach. Ale bardzo droga to rozrywka, bo z zależności od pory dnia koszt waha się miedzy 248 AUD a 373 AUD ( ok 744 zł a 1119 zł). Choć patrząc na ilość osób chodzących na moście na brak chętnych nie narzekają. Cóż gdyby było taniej sami byśmy się wybrali. Najdroższa opcja to wschód słońca. Osoby które chciałby zagłębić temat odsyłam do bridgeclimb.com

Popołudnie i wieczór spędziliśmy w Chinatown oraz Darlin Harbour. A, ze akurat przypadała sobota, to załapaliśmy się na pokaz sztucznych ogni, który co sobotę jest tam organizowany za darmo o 21:00. Sam pokaz trwa ok 15 min.

DSC_0084.JPG



DSC_0146 (2).jpg



Sydney to zdecydowanie nowoczesne miasto. Niewiele jest budynków historycznych takich jak Ratusz, a te które są raczej będą miały problem aby wywrzeć wrażenie na Europejczyku. Za to fani wieżowców będą mieli sporą radość, bo tych nie brakuje i są naprawdę okazałe.

PORADY PRAKTYCZNE:
- komunikacja miejska jest bardzo sprawna, warto skorzystać z karty OPAL, która jest kartą przepłaconą. Najmniejsza kwota doładowania to 10 AUD, maksymalnie w ciągu dnia karta może pobrać 15 AUD (ok 45 zł) (w niedziele 2,5 AUD więc warto zaplanować sobie dłuższe wycieczki) a w tygodniu liczonym od pon do niedzieli 60 AUD (ok 180 zł). Karta obowiązuje nie tylko w Sydney ale i w całej aglomeracji. Maksymalne kwoty nie dotyczą dojazdu na lotnisko. Ale tak jak wspominałem jest na to patent w postaci autobusu nr 400, opisywany dość dokładnie na forum.
Więcej informacji na https://www.opal.com.au/
- jedzenie jest tanie. Azjatycka kuchnia to obiad w graniach 5-10 AUD (ok 15-30 zł), pizza w popularniej sieciówce Dominos to koszt 5,99 AUD (ok 18 zł)
-Lot Qatar, każdy dostaje poza kocem i poduszką mini kosmetyczkę, w niej szczoteczka i pasta do zębów, skarpetki, zatyczki, opaska na oczy. Serwowane są dwa posiłki (oba bardzo smaczne, śniadanie wręcz przepyszne [pudding] ) poza tym przez cały lot dostępne kanapki na ciepło, oczywiście napoje bez ograniczeń. Rozrywka taka sobie, nic w j.polskim również na lotach z PL.@‌singielka_1976‌ cieszę, się że mogłem potwierdzić Twoją teorię:) co najważniejsze teorię skuteczną. Choć wiadomo, że w tym wypadku akurat sporo zależy od linii lotniczych i naszego biletu.
Cieszę się, ze ktoś czyta i czeka na ciąg dalszy.

Kolejny dzień naszej australijskiej przygody przypadał na niedzielę. Tak wspomniałem we wcześniejszym wpisie jest to dobry dzień na dłuższe wycieczki, lub na wycieczki w czasie których planuje się wiele przejazdów komunikacją miejską. W niedzielę OPAL pobiera za wszystkie przejazdy tylko 2,5 AUD (ok 7,5 zł). Z tego też powodu (oraz z tego, że zapowiadano słońce + ok 18 stopni) wybieramy się na Blue Mountains. Dojazd banalnie prosty, z głównego dworca Sydney czyli Central Station (w jego okolicy jest także mnóstwo hoteli i hosteli) dojazd podmiejskim pociągiem zajmuje ok 2 godziny. Następnie obok dworca z miejscowości Katoomba jakieś 10 min jazdy autobusem i jesteśmy od razu na tarasie widokowym. Zero podchodzenia czy jakiegokolwiek wysiłku.

DSC00048.JPG



DSC00053.JPG



DSC00054.JPG


Dzień wycieczki w góry to jeden z tych dni, w czasie których karta od aparatu pozostała w laptopie, więc wszystkie zdjęcia były robione przy pomocy Sony Action Cam (wtedy jeszcze towarzyszącej na w wyjeździe i nagrywającej świetne pamiątki filmowe). Jak widać na załączonej fotografii tego dnia Blue Mountains wcale nie były blue i tak niestety pozostało przez cały czas naszego pobytu. Generalnie same góry to taki trochę konglomerat turystycznych, bo obok owego tarasu widokowego mamy restauracje, sklepy itd, a w bliskiej odległości (połączenie także autobusem) dostępny jest park tematyczny(Scenic World). W nim dostępne są m.in tak aby się nie nachodzić są kolejki turystyczne oraz widokowe na linach. My jednak postanowiliśmy przejść się trochę poza miejscami głównego szlaku i okazało się to strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Otóż większość turystów dochodzi tylko do Trzech Sióstr i następnie rezygnuje na widok ostrzeżenia dotyczącego dalszego szlaku. Ostrzeżenie to informuje, że dalej są schody, a wejście po tych schodach to nie lada wyzwanie. I pomyśleć, że to wszystko w tak usportowionym kraju jak Australia. Jako, że my już w górach nie jedno przeszli i nie straszne nam schody oraz podejścia :idziemy dalej. Aż dochodzimy do szlaku w którym na lewo można dojść do stacji pociągu w innej miejscowości oddalonej o ok 2,5 godziny spaceru (czas mogłem przekręcić, może były to 4 godziny?) lub w drugą stronę do wspomnianego już Scenic World, ale tam trzeba zapłacić za wydostanie się kolejką na górę (wg dostępnych informacji nie ma podejścia). Trudno stwierdziliśmy, że wydamy kasę na to podejście byle trochę zobaczyć tych gór i poczuć klimat górskiej wycieczki. I tak sobie wesoło wędrując trafiliśmy po ok 45 min drogi na rozwidlenie (1 km przed Scenic World). Szlak idzie w górę mimo, że na żadnej z map dostępnych na terenie parku które do tej pory widzieliśmy takiego szlaku nie ma. Na szczęście obok nas zatrzymał się pan trenujący biegi górskie (jako triathlonista amator zawsze ich podziwiam) i powiedział, że nie dość, że szlak doprowadzi nas do miejsca do którego chcemy iść to dodatkowo jest świetny widokowo. No to teraz może czas na zdjęcia aby pokazać ową świetność...

DSC00080.JPG



DSC00086.JPG



DSC00087.JPG



DSC00093.JPG



DSC00094.JPG



DSC00097.JPG



DSC00101.JPG



DSC00103.JPG



Nas te widoki zdecydowanie oczarowały. Choć też fotografia niespecjalnie potrafi oddać urok tych gór. Do tego miejsca najciekawsze widokowo były praktycznie puste, podejrzewam, ze właśnie na skutek tego słabego (celowego?) oznakowania, kierującego wszystkich do Scenic World. Tam też pierwszy raz w czasie tego wyjazdu poczułem się jak bohater filmu i książki "Ostatni Mohikanin" co prawda akcja dzieje się w USA, ale tam również nie brakuje wodospadów i urwisk (kto nie widział filmu szczerze polecam). Z czystym sumieniem mogę zarekomendować całodzienną wycieczkę w "Niebieski góry. Myślę, że nikt kto lubi naturę nie pożałuje wyboru. A może komuś nawet uda się zobaczyć kolor "blue".

Porady praktyczne:
1. Po wyjściu z pociągu na stacji należy przejść kilkadziesiąt metrów główną uliczką skąd odjeżdża autobus zarówno na punkt widokowy jak i do Scenic World. Autobus kursuje w ramach OPAL. Pociąg go Katoomby kursuje często, zwykle co 30 min.
2. Woda butelkowana w Australii jest dość droga, my na tą okoliczność wymięliśmy punkt z programu MasterCard na butelkę Britta, którą zabraliśmy ze sobą. Filtrowała on nam wodę z kranu tudzież jak na zdjęciu poniżej z wodospadu. Rozwiązanie sprawdziło się świetnie.
3. Po zejściu schodami obok Trzech Sióstr udajemy się na prawo w kierunku Scenic World. Dochodzimy po ok 45 do godziny do rozwidlenia. Obok niego jest tablica informująca, ze do Scenic World pozostał 1 km. Tam udajemy się do góry, dochodząc aż do przystanku autobusowego w kierunku dworca (opcjonalnie można wybrać takze dojście do Scenic World oraz na taras widokowy)
4. Na miejscu można kupić pamiątki, jednak lepiej to zrobić w samym miasteczku aniżeli przy punkcie widokowym, jest spora różnica cen.

DSC00083.JPG

@‌singielka_1976‌ wiemy, ze można pić wodę z kranu, zresztą w Polsce też można (przynajmniej w Poznaniu, który dość mocno to promuje), ale jako, że musieliśmy na coś wymienić punkty to poszło na tą butelkę, która później w czasie lotów służyła za dobry schron dla magnesów:)
@‌maarcin1938‌ cieszę się, ze czytasz iczekasz na rozwój sytuacji. Dziś jeszcze Australia, ale już niedługo będziemy się przenosili na Filipiny.
@‌KKL‌ nawet nie wiedzieliśmy, że jest taka tania. Zwykle w mniejszych sklepach była droższa. A co do smaku to cóż ani w Australii ani tym bardziej w Azji nie trafiliśmy na tak smaczną wodę jaka jest np u nas, a to z tego względu, że wolimy wody wysokozmineralizowane.

Jako, że pierwsze dwa dni pobytu na australijskiej ziemi trochę nas wymroziły, i naprawdę byliśmy realnie zmarznięci to z ulgą przywitaliśmy prognozę pogody wskazującą na ciepło i słońce. Tego też dnia postanowiliśmy odwiedzić słynne plaże Manly i Bondi. Przy okazji korzystając z faktu naliczania maksymalnej opłaty za OPAL 15 AUD (inaczej przejazdy kosztowałby ok 30 AUD).
Na pierwszy ogień poszła Manly dokąd można płynąć promem spod samej opery. Jest to świetne rozwiązanie również pod kątem turystycznym, pozwala obejrzeć najbardziej znane sydnejskie (ciekawa odmiana) widoki z perspektywy wody. Podobno na samej trasie potrafią też pojawić się wieloryby (nam nie udało się ich dostrzec), a do tego pięknie widać wybrzeże, no i obficie buja bo fale potrafią być naprawdę konkretne. Także nawet jeśli kogoś nie interesuje samo Manly, warto wybrać się na tą wycieczkę w ramach komunikacji miejskiej (pływają także prywatne promy) dla samej frajdy płynięcia i widoków. Swoją drogą przy okazji może zobaczyć w jak atrakcyjnych lokalizacjach potrafią mieszkać Australijczycy i po cichu im zazdrościć widoków w okna.


DSC_0296.JPG



DSC_0294.JPG



DSC_0279.JPG



DSC_0273.JPG



Samo Manly to bardzo przyjemna okolica. Takie małe "miasteczko" w którym jest atrakcyjna plaża, sklepy dla surferów i mnóstwo kawiarni i restauracji. Nie powiem w pełnym słońcu i przy przyjemnej letniej temperaturze prezentowało się świetnie. Sama plaża również aż prosiła się aby chwilę się położyć i odpocząć.
Dzięki pobytowi na Manly zobaczyliśmy też po raz pierwszy jeden z symboli Australii : surferów. I co prawda styl pływania na desce większości z nich sporo różni się od tego co za dzieciństwa oglądało się z filmach, ponieważ dziewczyny i chłopacy głównie unoszą się w pozycji leżącej na falach, a jeśli już wstają to trwa to kilka sekund. Ale i tak można było cofnąć się do czasów kiedy byłem dzieciakiem i nie do końca rozumiałem dlaczego u nas nie ma takich fal bo ja przecież też chciałbym być surferem :) a kto by nie chciał?

DSC_0266 (2).jpg



DSC_0260 (2).jpg



Po powrocie do centrum w pełnym słońcu odwiedziliśmy jeszcze Ogród Botaniczny (poprzednio pogoda nie dopisywała) i udaliśmy się w kierunku kolejnej znanej plaży czyli Bondi, do której dojazd jest może mniej ciekawy ale równie łatwy.

DSC_0320.JPG



DSC_0319.JPG



Sama Bondi raczej rozczarowuje. Mocno zabudowana i zabetonowana plaża, dookoła niezbyt ciekawa widokowo. Zdecydowanie gorzej wypada w porównaniu z Manly. Jedynym atutem jest punkt widokowy zlokalizowany po lewej stronie plaży, z którego można podziwiać ogromne fale jakie rozbijają się o brzeg.

DSC_0339.JPG



DSC_0343.JPG



DSC_0408.JPG



DSC00145.JPG



Tego dnia mieliśmy również okazję spróbować dwóch rzeczy charakterystycznych dla kuchni australijskiej: Vegemite oraz fish and chips. Tego pierwszego spróbowałem trochę nieświadomy co mnie czeka. Wiedziałem, ze to produkt lokalny i lubiany w Australii, a że słoik z nim stał obok dżemu na naszym hostelowym śniadaniu to sobie posmarowałem grzankę... cóż fanem nie zostałem:)
Drugi temat to Fish&chips, które zamówiliśmy na Bondi w knajpie pełnej lokalsów jak Pan Bóg przykazał. I podobnie jak wcześniej próbowałem tego w UK tak i tym razem kilkanaście tysięcy kilometrów dalej, nie rozumiem fenomenu. Daleko temu do innej ryby smażonej w głębokim oleju czyli dorsz z frytkami i surówką, nieodłączny element wizyty nad Bałtykiem.@‌przemos74‌ faktycznie Sydney robi wrażenie. Zresztą nie bez powodu często jest dość wysoko w rankingach najlepszych miast do życia, choć z tego co kojarzę jeszcze wyżej jest Melbourne, w którym akurat nie mieliśmy okazji być.
@‌singielka_1976‌ zapewne gdybym tak jak Ty lepiej przygotował się do zjedzenia vegemite, i miał okazję jeść to z dodatkami to odbiór byłby inny. A tak trochę z rozpędu nałożyłem sobie to na grzankę właściwie nie do końca świadom co to takiego:)

Nastał czas opuszczenia Sydney i udania się na podbój fragmentu wschodniego wybrzeża. Właściwie to plan na "owy" podbój został zmieniony na tydzień przed podróżą (akurat była możliwość anulacji noclegów). Pierwotny zakładał Gold Coast oraz Coffs Harbour. Jednak przeraziła nas trochę liczba kilometrów, a co za tym idzie czasu spędzonego w aucie. Mieliśmy poczucie, ze zmarnujemy tak naprawdę dwa dni na jazdę samochodem, więc skorygowaliśmy plan i pojechaliśmy znacznie bliżej bo do Soldiers Point zlokalizowanego w popularnym miejscu wypoczynkowym w okolicy Nelson Bay. Plan na najbliższe dni obejmował poznanie uroków natury Australii. I w dużej mierze się on udał. Ale po kolei.

Najpierw zaczęliśmy od wypożyczenia samochodu, który wcześniej mieliśmy zarezerwowany w wypożyczalni East Coast Cars Rentals. Auto odebraliśmy w okolicy lotniska, gdzie podjechaliśmy metrem. Na początku przydzielono na Hyundai i20, ale po wyjechaniu nim z hali garażowej, okazało się, ze nie domyka się klapa bagażnika (przynajmniej tak sugerowały kontrolki). Także auto wymieniono na właściwie nowego Hyundai'a Accent (przebieg 6 tyś km), którego atutem była automatyczna skrzynia biegów. W Polsce co prawda wolę manualną, ale biorąc pod uwagę ruch lewostronny skrzynia okazała się bardzo pomocna, i tylko zamiast migaczy włączałem czasem wycieraczki:) Przygoda z ruchem lewostronnym zaczynająca się blisko centrum Sydney przy dość sporym ruchu samochodowym stanowiła jakieś tam wyzwanie. Ale poszło całkiem dobrze i sprawnie. Co prawda ustawiliśmy na nawigacji omijanie dróg płatnych, ale ostatecznie tak nas poprowadziła, że przejechaliśmy przez Harbour Bridge. Przejazd mostem jest płatny, choć ostatecznie o dziwo nic mi z karty kredytowej wypożyczalnia za niego nie ściągnęła (auto miało zainstalowane urządzenie do zdalnego pobierania opłat). Dlaczego tak sie stało tego nie wiem.
Po opuszczeniu Sydney wjechaliśmy na autostradę i spotkaliśmy się z zaskoczeniem. 3 pasy w każdą stronę, ruch umiarkowany ale orgraniczenie 110 km/h i ani jednego więcej. Ciągłe ostrzeżenia o radarach, fotoradarach, nieoznakowanych autach i innych pułapkach czyhających na osoby próbujące nie dostosować się do znaków skutecznie zniechęciły nas do jakiejkolwiek szybszej jazdy, zresztą nie tylko nas bo właściwie nikt tam nie przekracza prędkości. Jak ktoś jechał ok 120 to już prawdziwa rebelia:) No i te gigantyczne ciężarówki, które jadą właściwie tak szybko jak osobówki. Nie powiem klimat jazdy był bardzo fajny, brakowało tylko tempomatu bo naprawdę aż trudno było utrzymać tak niską jak na standardy europejskie prędkość.

DSC_0432.JPG



DSC_0433.JPG




Na każdym kroku były też widoczne kampery (jestem mini fanem tych pojazdów i chętnie wybrałbym się w podróż czymś takim) w tym również opcje terenowe z myślą o outback'u (w tym wypadku przyczepa)

DSC_0434.JPG



No dobra ale Australia to nie samochody czy wolne autostrady, a przyroda. Oczy mieliśmy dookoła głowy wyszukując kangurów. Niestety jedyne co udało się zobaczyć to dwa rozjechane na poboczu:( hmmm nie o takim oglądaniu marzyliśmy. Niestety po drodze do naszego specyficznego (o tym za chwile) hotelu jedyne co mijaliśmy to znaki ostrzegawcze. Nie obeszło się oczywiście bez pamiątkowych fotek (ktoś był w Australii i nie zrobił sobie takiego zdjecia?)

DSC_0442.JPG



DSC_0480.JPG



Ostatecznie bez natknięcia się na żywe zwierzęta dojechaliśmy do hotelu. Wiedzieliśmy, ze jest to inny Ibis Styles niż te w Europie. Przede wszystkim Accor chwali się, że w owych Ibisach śniadanie i internet są w cenie (tutaj obie rzeczy były dodatkowo płatne) do tego, sa to hotele raczej nowe, z nowoczesnym wystrojem. Nam natomiast (świadomie) trafił się hotel, który przypominał ośrodek jak z Dirty Dancing tylko trochę mniejszy. Ale największym hitem pokoju były podświetlane obrazy, czasem wieczorem sobie włączaliśmy i napawaliśmy się ich widokiem :P

DSC_0450.JPG


No ale nie o hotel czy obraz na ścianach nam chodziło. I jakkolwiek obok była całkiem fajna plaża z pomostem, a do tego za oknem mieliśmy kilka papug, to czas było ruszyć dalej na oglądanie fauny i flory najmniejszego kontynentu.

DSC_0453.JPG


Wybraliśmy sobie jedną z plaż widocznym na mapce dostępnej w recepcji. Trochę przeczuwaliśmy, ale jeszcze nie mieliśmy takiej pewności, ze w Australii możesz wybrać się gdziekolwiek i masz całkiem duże prawdopodobieństwo, że trafisz w naprawdę malownicze miejsce. (co prawda szukaliśmy plaży nudystów bo lubimy ten klimat, ale nie mogliśmy znaleźć drogi, ale jak to mówią "bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście")

[mam jakieś problemy techniczne, jak tylko się uporam dodam kolejne zdjęcia]
DSC_0459.JPG



DSC_0460.JPG



I tak trochę pokręciliśmy się autem, głównie po małych fragmentach lasów obok których był znak ostrzegający o koalach. Szukaliśmy, choć nie bardzo mieliśmy na to jakikolwiek patent. A wiadomo koali może być kilka, a drzew są setki jeśli nie tysiące. No i nie udało nam się ich odszukać, ale zupełnie przypadkiem trafiliśmy na punkt widokowy. Ot zwykły punkt do którego prowadził malutki drogowskaz. A widoki... cóż w niektórych krajach mogłaby być to jedna z głównych atrakcji turystycznych (zdjęcia nijak tego nie oddają). Widok obejmował całą zatokę oraz ocean.


Dodaj Komentarz

Komentarze (18)

maarcin1938 22 listopada 2016 08:45 Odpowiedz
Mam nadzieje ze dalsza część będzie szybciej niż myslę :D
singielka-1976 22 listopada 2016 14:09 Odpowiedz
@‌dziabulek‌ - odnośnie jetlag potwierdzasz moją teorię, że idealnie jest przylecieć (do Australii) wieczorem co minimalizuje szanse na rozregulowanie organizmu względem Morfeusza.Nie muszę chyba pisać, że z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy zwłaszcza na odcinek australijski ;).
singielka-1976 23 listopada 2016 12:22 Odpowiedz
Filtrowanie wody w Australii? A po co jak tam można pić z kranu a wielu miejscach są poidełka ;)
maarcin1938 23 listopada 2016 12:23 Odpowiedz
@‌dziabulek‌ mniej wiecej o takie tempo mi chodziło :Dchociaz nie ukrywam, że szczgólnie czekam na opis i fotki z Azji
kkl 23 listopada 2016 12:39 Odpowiedz
singielka_1976 napisał:Filtrowanie wody w Australii? A po co jak tam można pić z kranu a wielu miejscach są poidełka ;)Co ciekawe w tych poidelkach woda nie raz byla smaczniejsza niz z kranu. My jednak tez troche tej wody kupowalismy w butelkach. Kranowa nam nie smakowala a 1.5l wody w Aldi kosztowalo 65 centow za butelke wiec nie jakos strasznie.
przemos74 24 listopada 2016 13:19 Odpowiedz
Piękne Sydney, wspomnienia wracają :) Dzięki za fajną lekturę i czekam na więcej :))
singielka-1976 24 listopada 2016 13:40 Odpowiedz
@‌dziabulek‌ a mnie vegemite pozytywnie zaskoczyło choć początkowo Adam długo musiał mnie przekonywać, no bo po co jeść kanapkę z magi? :lol: Wszystko zależy z czym to zjesz, moja wersja to tost posmarowany cieniuteńko vegemite a na to miąższ z awokado - pycha, do tego stopnia, że sobie specjalnie zamówiłam słoiczek jak koleżanka przylatywała do PL i już w domu takie tosty serwowałam reszcie familii -smakowało ;).No i oczywiście czekam na CDN :)
bite-of-iceland 25 listopada 2016 13:17 Odpowiedz
Ekstra relacja :-)!
bite-of-iceland 25 listopada 2016 13:17 Odpowiedz
Ekstra relacja :-)!
gosiagosia 25 listopada 2016 16:58 Odpowiedz
Quote:ktoś był w Australii i nie zrobił sobie takiego zdjecia?Ja... :oops: Fajna relacja. Ja już nie wiem co z tymi Blue Mountain: jedni pisza, że oczarowują inni (częściej) że niekoniecznie...
singielka-1976 30 listopada 2016 11:19 Odpowiedz
dziabulek napisał:Kolejny czas mieliśmy również zaplanowany z myślą o zwierzętach charakterystycznych dla kontynentu. Po dłuższych poszukiwaniach odpowiedniego ogrodu ostatecznie wybraliśmy się do Featherdale Wildlife Park niedaleko Sydney. Naszym celem było zobaczenie koali, wombatów i kangurów. Sam ogród to dość spory teren z dużą ilością zwierząt. Mamy kilka gatunków kangurów, które można karmić. Jest mnóstwo koali (można sobie robić z nimi za całkiem duże pieniądze zdjęcia, z tego co pamiętam najtańszy pakiet to 20 AUD ok 60 zł). Jeśli ktoś lubi zwierzaki to jest to dość sensowna opcja.Albo się tam pozmieniało albo przegapiłeś :P kolejkę do bezpłatnego zdjęcia PRZY koali, nie pamiętam czy tam była opcja aby wziąć torbacza na ręce.
japonka76 10 grudnia 2016 14:00 Odpowiedz
Fajna relacja. W zeszłym roku mieliśmy podobną wycieczkę i tak miło mi się zrobiło na sercu czytając Twoją :)Czekam na więcej.
maciekm 20 grudnia 2016 14:09 Odpowiedz
@‌dziabulek‌ Co do wynajmowania skuterów - będac w Siem Reap poznaliśmy Polkę mieskającą w Kambodży od 3 lat... Problem z wynajęciem miała, ale tylko dlatego, że brakowało skuterów w miescie...
singielka-1976 28 grudnia 2016 21:07 Odpowiedz
Melduję, że nadrobiłam zaległości w czytaniu tej relacji i czekam na jeszcze ;)Trochę się dziwię, że uległeś teorii iż 1 dzień na Angkor wystarczy :P -jeszcze nie byłam ale i tak zakładałam raczej 2-3 dni żeby to sobie w miarę na spokojnie objechać.
bandzi 17 stycznia 2017 15:17 Odpowiedz
Świetna relacja Dziabulek, czytało się świetnie. Gratuluje wyjazdu. Jedno tylko wtrące:dziabulek napisał:@‌singielka_1976‌ pozmieniało się. My też szliśmy tam z założeniem, że zdjęcia są bezpłatne. Ale nie. Jest specjalne stanowisko, kasa itd. Oni robią zdjęcia swoim aparatem, po wejściu na ich stronę można sobie ściągnąć. Są 3 pakiety od 20 do 40 AUD ale nie pamiętam już szczegółów. Co dziwne na stronie nic nie jest na ten temat napisane. Bylem pod koniec listopada w Featherdale Wildlife Park. Poszlismy do tego miejsca gdzie był Koala ze swoim aparatem z zamiarem zrobienia zdjecia nawet jesli miałoby to być na bezczelnego. Żona podeszła do Koali, ja stanąłem obok kobiety która stała przy aparacie którym tam robili te "oficjalne" zdjecia, popatrzyla na mnie i zaproponowała czy zrobić nam razem zdjęcie MOIM aparatem. Zrobila kilka dla pewnosci, nawet nie proponowala tych płatnych. Ładnie podziekowaliśmy i poszlismy dalej ;)
dziabulek 17 stycznia 2017 16:27 Odpowiedz
@‌Bandzi‌ no jak nic mieli tam kasę fiskalną i cennik, żałuje że nie zrobiłem jego zdjęcia. Chyba, że coś źle doczytałem i dotyczył on czegoś innego.
bandzi 17 stycznia 2017 16:56 Odpowiedz
dziabulek napisał:@‌Bandzi‌ no jak nic mieli tam kasę fiskalną i cennik, żałuje że nie zrobiłem jego zdjęcia. Chyba, że coś źle doczytałem i dotyczył on czegoś innego.Oczywiscie zgadza sie tak było. Była kolejka takim zygzakiem sie podchodziło do tego stanowiska tak była kobieta z aparatem i stanowisko z komputerem i kasą gdzie płaciło się za zdjęcia, ale jak mowie nam udalo sie zrobic zdjecia samemu, nagrałem filmik i babka zrobila nam zdjecia moim aparatem podziekowalismy i poszlismy ;) Moze miała dobry humor, a moze to dlatego ze bylo raptem pare osob bo weszlismy z samego rana tam.
kumkwat-kwiat 4 października 2017 01:29 Odpowiedz
Klikrzeczy które warto dopowiedzieć, po Twojej fajnej relacji z Birmy:- loty, w Birmie jest obecnie dużo linii lotniczych, nie tylko jedyne państwowe, ale tanio nie jest- w Bagan (Pagan - to prawidłowa polska nazwa) bilety sprawdzają nie tylko przy wschodzie i zachodzie słońca, uważam, że nie warto kombinować- Mandalaj - może miasto nie jest piękne ale ma kilka niesamowitych miejsc, więc warto tam zostać minimum 2 dni wg. mnie- pałac królewski w Mandalaj jest obecnie bazą wojskową, stąd obostrzenia odnośnie wejścia. Jest do dosyć kuriozalne, ale taka wola wojskowej junty.