+4
NasiGoreng.pl 20 listopada 2014 06:17


Czy ja już pisałem, że zepsuci tanim życiem w Azji po przyjeździe do Australii przeżyliśmy cenowy szok? Pisałem, ale dla dosadności przekazu powtórzę. Szok był tak wielki, że zwinęliśmy się w kokon w okropnym hostelu, w którym jedno miejsce było droższe niż dwuosobowy pokój w naszym najdroższym azjatyckim hotelu i ssąc kciuk… odmówiliśmy konsumpcji. Odmówiliśmy do kolacji, bo głód nasze postanowienie pokonał, więc na kolację udaliśmy się do pobliskiego… hipermarketu. Zrobiliśmy to, czego nauczony jest każdy szanujący się polski studenciak, gdy kończy się kasa – weszliśmy w rameny (fachowa nazwa tzw. „zupek chińskich”). Australijskie rameny, nawet te przebrane za azjatyckie, są jednak wyjątkowo niesmaczne, więc ręce nam opadły i powróciliśmy do hipisowskiej myśli o rezygnacji z konsumpcji… Jak żyć?

W sukurs przyszedł nasz zmysł analityczny, bo szybko okazało się, że nasz budżet w Australii wykańczają w zasadzie dwie pozycje: transport oraz noclegi. Odpowiedź na to może być więc jedna – załatw sobie kampera.

Kampera w Australii można sobie załatwić na 3 sposoby:

- Kupić – dobra opcja dla wszystkich, którzy mają duuuużo czasu (np. przyjechali do Australii na kilka miesięcy), podstawowe chociaż pojęcie o silniku (raczej kupuje się złomy, po których jeśli ktoś płakał jak sprzedawał, to ze szczęścia że się grata pozbył), chęć do zabawy w papierologię (rejestracja, ubezpieczenie…) oraz pewność, że go sprzedadzą na końcu pobytu w Australii bez poważnej straty finansowej. W zamian dostajemy totalną wolność i spokojny sen – nawet jeśli samochód uszkodzimy, to żadna krwiożercza wypożyczalnia nie będzie nas obciążać zawyżonymi kosztami naprawy. Backpackerzy najczęściej jako kampery kupują vany albo zwykłe kombiaki.

- Relokować – dobra opcja dla tych, którzy chcą tanio dostać się z punktu A do punktu B i nie są zainteresowani „zwiedzaniem” po drodze. Z reguły bowiem na relocation deal (czyli przeprowadzenie samochodu z miasta, w którym nie jest potrzebne do drugiego, w którym jest na niego zapotrzebowanie) dostajemy mało czasu, a narzucony limit kilometrów nie pozwala na zbytnie zbaczanie z trasy. Z drugiej strony za samochód płacimy symboliczną cenę (od 1$ na dzień przy krótszych trasach do 5$ na dzień przy tych dłuższych) i dostajemy kasę na część paliwa (przy dłuższych trasach do 200$). Z powodu limitu czasu warto rozważyć dokupienie np. 2 dni (już po normalnej dziennej stawce dla konkretnego samochodu), co pozwoli na więcej luzu po drodze. Jeśli samochód się zepsuje, możemy liczyć na pomoc techniczną firmy / wymianę auta, ale jeśli my go zarysujemy / uszkodzimy, liczmy się z duuuużymi kosztami (nas rysa na dachu kosztowała… eh, łzy nie pozwalają mi napisać)

- Wynająć – ta opcja nie kojarzy się szczególnie tanio, ale przy odrobinie szczęścia, odpowiednim rozeznaniu i obniżeniu oczekiwań wypożyczenie może być tanie. Przy czym sami decydujemy ile czasu potrzebujemy i ile chcemy zrobić km. A do tego nie martwimy się, gdy w silniku coś stuka, bo jeśli auto się rozkraczy, to zajmie się nim wypożyczalnia, która w ostateczności wymieni nam auto na inne. Ale jeśli to my go uszkodzimy / zarysujemy, to patrz punkt wyżej. I tak my naszego Hippie Campera wypożyczyliśmy naprawdę okazyjnie, za 18$ za dzień. Nie opłacało się nie brać.


Hippie Camper ma dwa modele. Deluxe (po lewej) i Budget (po prawej). My oczywiście podróżowaliśmy budżetem

W ten sposób zostaliśmy oficjalnie hipisami. A nazwa zobowiązuje, bo w końcu samochód oblepiony kwiatkami krzyczy wszem i wobec, że oto jadą hipisi, więc nie wypada zachowywać się jak niemieccy emeryci, do czego, co ze zgrozą w sobie odkrywamy, mamy naturalne inklinacje.


materiały promocyjne HippieCamper

Trzeba, jak mówi powyższe zdjęcie, być drogowym rebeliantem, słuchać swojego serca, uwolnić się z wszelkich etykiet, puścić wodze fantazji, polubić nieznane, ufać nieznajomymi, zapomnieć o ograniczeniach, utracić kontrolę, pozbyć się zbędnego bagażu… o boziu, my tak nie potrafimy…

Wyzwanie pierwsze: Hipis musi się wyspać i umyć

Niemiecki emeryt (albo zamożny Australijczyk) prowadzący swojego motorhome’a (największe kampery to prawdziwe domy na kółkach) każdą noc spędza w caravan parku, jest podłączony do tzw. powered site (czyli do prądu). Gotuje u siebie w kamperze, tam też się myje, ogląda TV, robi sobie barbecue i żyje w kojącym chłodzie, bo oczywiście „pakę” ma dodatkowo klimatyzowaną albo w komfortowym cieple, bo ma też elektryczną farelkę. A hipis?

Hipis ślęczy każdego popołudnia na stronie www.caravancaravan.com.au i szuka w okolicy bezpłatnych miejsc do spania, bo oczywiście nie na każdym parkingu można nocować w kamperze, wręcz przeciwnie, nocować na parkingach można nielicznych, więc co noc trzeba szukać nowych. Jeśli hipis ma szczęście, to w takich miejscach toaleta jest schludna i skanalizowana, pod wiatą może znaleźć bezpłatne barbecue, a służby porządkowe zapomniały zamknąć na kłódkę skrzynkę z gniazdkiem, która zamknięta być powinna.


Gdzieś na parkingu przy autostradzie. Hipis miał szczęście, wszystko było nowiusieńkie :)

Jeśli szczęścia nie ma, to toaleta… lepiej nie mówić, wiaty w ogóle nie ma, skrzynki też nie, wieje zimny wiatr, więc na zewnątrz gotować się nie da, a wewnątrz też się nie da, bo w samochodzie zainstalowano czujnik dymu (oczywiście hipis z Polski szybko znalazł sposób na obejście tego praktycznego wynalazku…).


Hipis zgarbiony, ale dumny, bo pokonał czujkę dymu

Poza tym w takich miejscach nigdy nie ma pryszniców, więc hipis myje się tak:

- jak nikt nie patrzy to pod prysznicami przy plażach. Oczywiście komfort panuje tu pełny, bo woda jest zimna, nie wypada używać żelu pod prysznic ani szamponu, no i trzeba cały czas trzymać jedną ręką przycisk, żeby woda leciała. A poza tym strzaskani słońcem surferzy schodzący właśnie z plaży patrzą na takich prysznicowych partyzantów spode łba. Trudno. Kazano nam puścić wodze fantazji i wyzwolić się od etykiet, więc to robimy.

- w rzekach – to co, że woda ledwo sięga kolan, jest mulista, nie wypada się myć żelem pod prysznic (znowu!!!). Wyzwoliliśmy się w końcu od ograniczeń…

- w jeziorach, nawet tych w górach, w których temperatura wody sięga 8 stopni i… nie wypada się myć żelem pod prysznic (arghhhh!). Ograniczenia nie istnieją, powtarzamy sobie.

- bierze prysznic na nielicznych stacjach benzynowych / w toaletach publicznych, gdzie ten prysznic łaskawie zainstalowano (w znalezieniu tych miejsc pomaga nam strona www.findthebest.com.au). Dobra wiadomość jest taka, że tam do mycia można wreszcie użyć chemii, a zła jest taka, że stronę odkryliśmy dopiero ostatniego dnia. W końcu hipis jest spontaniczny.

- na publicznych basenach, gdzie bilet wstępu nie jest drogi (ułamek tego, co płacilibyśmy za caravan park), może w wodzie za dużo dzieci, ale my chodzimy tam w jednym celu. Umyć się i to żelem pod prysznic. Hipis lubi w końcu od czasu do czasu zrobić coś szalonego.

- co drugi dzień (…żeby). W końcu jesteśmy rebeliantami…


Szybki „prysznic” w lodowatym jeziorze

Ale tak naprawdę hipis nie narzeka, bo najczęściej nocuje w przepięknych miejscach, z których żal rano odjeżdżać – polana wypełniona kangurami, łąka nad rzeką, trawnik upstrzony papugami kakadu, mroczny las paproci…, zatoczka przy autostradzie. A z brudu przecież jeszcze nikt nie umarł.


Bo kangury lubią hipisów. Dlatego budzą ich w nocy waląc ogonami w samochód. Wybaczamy


Wschód słońca na dzikim parkingu

Wyzwanie drugie: Hipis musi dobrze zjeść i się porządnie napić


Po pierwszych nieszczęśliwych próbach z ramenami postanowiliśmy, że o nie! Dosyć dziadowania. Hipis niby ma być spontaniczny, ma nie czuć ograniczeń i żyć z dnia na dzień, ale studenciakiem być nie musi i ramenami paść się nie będzie. Postanowiliśmy dać szanse „restauracjom”.

Restauracjom w cudzysłowie, bo nie oszukujmy się, na prawdziwe restauracje szanującego się hipisa nie stać. Na szczęście szybko okazało się, że „restauracja pod złotymi łukami” oraz jej konkurenci w postaci Red Roostera, KFC, Hungry Jacka, Subwaya, Pizzy Hut czy Domino’s Pizzy oferują niezłe promocje – można się objeść ich podstawową ofertą za równowartość 5$. Co prawda azjatycka tanizna to to nie jest, ale jest już blisko. A że jesteśmy w końcu prawdziwymi hipisami, którzy odpruli wszystkie metki i bojkotują krwiożercze transnarodowe koncerny nastawione jedynie na zysk, tym chętniej korzystaliśmy z takich promocji zakładając, że akurat te produkty dla ich producentów są najmniej profitowe. Jakże słodkie było więc uczucie, gdy z każdym jedzonym przez nas powiększonym cheeseburger mealem komuś w centrali McDonalda siwiał włos, a z każdym rożkiem za 30 centów ktoś w tej samej centrali obgryzał paznokieć, albo gdy z każdą kawą za 1$ do której NIE domawialiśmy muffinka za 2$ gdzieś w centrali 7Eleven ktoś głośno przełykał ślinę, widząc jak profit spadł o jedno dziesięciotysięczne miejsce po przecinku…

No ale nie oszukujemy się, za dużego wpływu na profitowość ponadnarodowych koncernów nie mamy, dlatego z chęcią gotujemy sobie sami, czego brakowało nam od wyjazdu z Polski. Wreszcie jemy co chcemy i jak chcemy, pod warunkiem że substrakty są akurat w promocji… A spotykani po drodze inni hipisi i niemieccy emeryci z zazdrością pociągają nosem za naszymi wyczarowywanymi na przenośnej kuchence potrawami o mocnym aromacie bazylii i oregano (akurat w promocji były). A to wszystko obowiązkowo spłukiwane niezłymi winami kupionymi oczywiście w promocji.


jajka z kiełbaskami prosto z publicznego BBQ. Australijsko i bardzo smacznie


poranna kawusia


Kolacja w krainie kangurów. Teraz wszyscy wpatrują się w zdjęcie i szukają kangurów… nie, nie na patelni tylko tam gdzie wskazuje paluch

Wyzwanie trzecie: Hipis musi kupić substrakty

Szybko orientujemy się, że handel detaliczny w Australii jest opanowany przez dwie sieci hipermarketów: Coles i Woolworths, gdzieś tam z tyłu człapie jeszcze sieć IGA, a my mapujemy co gdzie jest tańsze. Otóż przecenione mięso często trafia się w Idze, Coles ma tanie owoce i warzywa, a Woolworths soki. Poza outbackiem robienie zakupów nie jest wyzwaniem, bo któraś z tych sieci a najczęściej wszystkie trzy, znajdzie się nawet w najmniejszym miasteczku. Starannie oglądamy każdy paragon, odrywamy z niego kupony na kolejne BOGOFFy (z ang. Buy One Get One For Free, czyli kup jeden, drugi dostaniesz gratis) oraz zniżki na paliwo. I pewnie byśmy tak biegali z siatami od jednego supermarketu do drugiego, gdybyśmy nie trafili na Aldiego. Radość z odkrycia, że Aldiki są niemal w każdym mieście i że są odpowiednikiem naszej Biedry była ogromna. Uśmiechnięci kupowaliśmy tamtejsze tanie mięso, tanie pesto, tani parmezan, tanią rukolę, tanie kiełbaski, tanie jajka, tanie soki, tanią wodę, tanie (choć wyjątkowo zacne) wino, tanie piwo imbirowe, tanie… Czuliśmy się jak prawdziwi hipisi, którzy nie znają ograniczeń, a świat stoi przed nimi otworem. Trzecim hipisem, który od tej pory podróżował z nami już zawsze był nasz niemiecki przyjaciel Aldi.

Wyzwanie czwarte: Hipis musi naładować laptopa i…


elektryczną szczoteczkę do zębów. No cóż, może i jeździmy na spontanie, sięgamy gdzie wzrok nie sięga, nie znamy ograniczeń, metek, strachu itd., ale wozimy ze sobą liczne sprzęty, które potrzebują prądu jak kania dżdżu. Oczywiście naszej spontaniczności pomaga fakt, że komórki ładujemy w gnieździe samochodowej zapalniczki za pomocą specjalnie kupionej wtyczki, albo dodatkowo zaniżamy zyski McDonalda korzystając z ich prądu (co niestety nie udaje się nam zbyt często, bo koncern ten podstępnie nie umieszcza w swoich lokalach gniazdek), ale jednak to nie wystarcza, więc wyzwoleni od wstydu latamy po centrach handlowych, szukając gniazdek i jak już jakieś znajdziemy, to bierzemy złodziejkę, podłączamy do jej trzech gniazd wszystkie sprzęty niemożliwe do zasilenia przez USB (m.in. laptopa), a do laptopa z kolei pozostałe sprzęty ładowane przez USB i tak oto na 2 godzinki przystajemy i ładujemy na raz 6 sprzętów na jednym gniazdku za nic mając pogardliwe spojrzenia mijających nas niewolników konwenansów, metek i pozorów. A gdy przez dłuższy czas gniazdka nie znajdujemy, jedziemy na caravan park… i podłączamy się pod powered site z poczuciem pewnego zgniłego kompromisu. Hipisi wśród niemieckich emerytów czują się nieswojo.


Nasz malczan wśród olbrzymów

Wyzwanie piąte: Hipis musi lubić drogę


Znowu nasz malczan vs olbrzym, tym razem odbicie w kole road trainu

Ojjj lubi. W sumie w Australii przejechaliśmy 7 tys. kilometrów (tzn. żeby być precyzyjnym: ja przejechałem, a Paweł był wieziony), głównie Hippie Camperem, który prowadził się nieźle, a za jego kółkiem siedziało się prawie jak za barem (kierownica była ustawiona bardziej horyzontalnie niż w większości standardowych aut). Hippie nie zawiódł nas ani na chwilę, więc wolni i spontaniczni skręcaliśmy gdzie chcieliśmy, spaliśmy gdzie chcieliśmy, gdzie piękniej, gdzie droga bardziej malownicza, gdzie stało barbecue… Bez konwenansów, spontanicznie, przed siebie, w nieznane. Przez góry i nasycone zielenią doliny, wzdłuż plaż, przez lasy i dżungle, pięciopasmową autostradą i śród pól uprawnych, przez malownicze miasteczka i wielkie meropolie albo między kangurami, owcami i krowami…


Widok na Gold Coast z pobliskiego miasteczka (o wiele milszego!)


Dla równowagi trochę zieleni...


... i małych miasteczek


Fragment Great Ocean Road

Może otoczeni niemieckimi emerytami czuliśmy się nieswojo dlatego że coraz bardziej jak oni się czujemy i zachowujemy. Dlatego tak nam ulżyło, gdy Hippie Camper i Australia pozwoliły nam znów dobudzić się w sobie hipisa. I to hipisa w niezłym stylu. Bo gdyby promocje w wypożyczalniach ułożyły się inaczej mogliśmy skończyć nie jako dzieci kwiaty, weseli buntownicy na szosie, wolne dusze, drogowi rebelianci, spontaniczni faceci po trzydziestce nieznający ograniczeń, ale jako odjechane studenciaki prowadzące Wicked Campera i obwożące po całej Australii umazanego sprayem grata ogłaszającego wszem i wobec suchary godne Strasburgera.


typowy Wicked Camper. Nie przetłumaczę, bo się wstydzę. Kogo to bawi, ten niech jak w dym w Australii wypożycza Wicked Campera

***

Roadtrip w Australii miał być dla nas sposobem na tanie przedostanie się z punktu A do punktu B. Szybko jednak okazało się, że stał się dla nas esencją podróżowania po Australii i dziś nie wyobrażamy sobie lepszego sposobu na poznanie tego kraju bez wydawania fortuny. To co miało trwać tydzień, góra 10 dni przekształciło się w cały miesiąc. I trwałoby nadal, gdyby nie fakt, że planując Australię nie doceniliśmy jej potencjału i bilet powrotny kupiliśmy na zdecydowanie zbyt wczesną datę.

Jeśli chcesz dowiedzieć się jak znaleźć dobry relocation deal lub tanio wypożyczyć kampera albo chcesz obejrzeć filmiki z roadtripu to kliknij tutaj: http://nasigoreng.pl/2014/11/18/roadtrip/

Więcej relacji z Australii: http://nasigoreng.pl/category/kraje/australia/


materiały promocyjne HippieCamper

Dodaj Komentarz